19 grudnia 2014

LIPIEC.



 

Ciepłe, słoneczne promienie. Delikatny i przyjemny dla skóry powiew wiatru. Dookoła zieleń i pola usłane złotymi kłosami zbóż. Dom z czerwonej cegły, który był w trakcie tynkowania i koloryzowania na soczysty, brzoskwiniowy kolor. Przydomowy, warzywno – kwiatowy ogródek, w którym aż roiło się od kolorowych roślin, warzyw i owoców; jego druga część była usłana piękną, żywą i niesamowicie pachnącą trawą, a całość otaczały drzewa z bujnymi czuprynami liści i niskie iglaki. Niewielki okrągły stolik, kilka krzeseł ogrodowych, na których zwykle siadała cała rodzina, chcąc złapać trochę oddechu po ciężkim dniu pracy.
Tak, właśnie tam – w tej scenerii i w tym miejscu znajdowała się Edyta ze Zbyszkiem. Chcieli odpocząć od zgiełku i gwaru, jaki panował nieustannie w Warszawie.
Chcieli odciąć się od mediów, prasy, dziennikarzy i wścibskich ludzi, którzy tylko węszą sensacji w życiu prywatnym sportowców.
Chcieli uciec.
Tak po prostu uciec i mieć – choć przez jakiś czas – tak zwany święty spokój,  by móc cieszyć się sobą i swoim szczęściem.
Zero kontaktu ze światem. Zero telewizji. Zero Internetu.
Tylko ONI.

Azylem okazał się dom starego, dobrego kumpla Zbyszka, z którym to znał się jeszcze z czasów przedszkola. Siedzieli zawsze w jednej ławce, razem bawili się samochodzikami, byli wręcz nierozłączni – nawet po zajęciach w przedszkolu -  i za każdym razem, gdy jeden z nich znajdował się w opałach, drugi odważnie stawał w jego obronie. Lubili się, i to nawet bardzo, jednak ich kontakt nieco się osłabił, gdy trafili do dwóch różnych podstawówek, w następstwie czego Zbigniew zaczął wkraczać w swój siatkarski świat, a Adam systematycznie rozwijał swoje umiejętności gry na fortepianie i skrzypcach. Ich drogi troszkę się rozeszły – jeden jest obecnie zabieganym nauczycielem muzyki w wiejskiej podstawówce, który weekendowo dorabia w miejskiej filharmonii; drugi spełnia się sportowo, jeżdżąc ze swoim klubem po całym świecie i walcząc o cenne trofea. Jednak mimo tego, że nie mają dla siebie tyle czasu, ile mieli w dzieciństwie, utrzymują kontakt telefoniczny, kiedy tylko jest to możliwe. I właśnie teraz, w te wakacje, Bartman chciał się spotkać z Adaśkiem, ale okazało się, że ten wyjeżdża na cały miesiąc w tournee po Polsce ze swoją rodziną. Spotkali się na dwa dni przed jego wyjazdem, powspominali dawne czasy, pośmiali się, powygłupiali i kiedy nadeszła chwila rozstania, Adam zaproponował przyjacielowi, by zaopiekował się wraz z żoną jego domem podczas ich nieobecności. Chyba nie trzeba mówić, że nie wahali się ani sekundy podczas podejmowania decyzji, prawda?
To właśnie tutaj młode małżeństwo zaznało prawdziwego spokoju i ciszy, bo tego potrzebowali najbardziej. To tutaj zapomnieli o całym Bożym świecie: o problemach, o miejskim gwarze, o siatkówce, o mediach… Chcieli wykorzystać te kilkanaście dni na wspólnym odpoczynku. Co robili? Wszystko, czego tylko ich dusze mogły zapragnąć! Spacerowali polnymi dróżkami, trzymając się za ręce jak para zakochanych nastolatków - właśnie tam Zibi często zrywał maki i chabry, a następnie wplątywał je we włosy swojej Ukochanej, chcąc uczynić ją jeszcze piękniejszą. Leżeli na pobliskiej łące w promieniach ciepłego słońca i wpatrywali się w błękitne niebo, które przeszywały białe smugi od przelatujących wysoko samolotów - właśnie tam Edyta zrywała białą i różową koniczynę, z której plotła przepiękne wianuszki. Objadali się pysznymi truskawkami i innymi sezonowymi owocami, od których aż dwoiło i troiło się na pobliskim bazarku. Gotowali wspólnie obiady, wykorzystując do nich podkradane warzywa z ogródka Adama. A kiedy pogoda nie sprzyjała pieszym wycieczkom i beztroskim wylegiwaniu się na słońcu, siadali na werandzie z ciepłą herbatką w dłoni i napawali się zapachem letniego deszczu, którego to woń była zupełnie inna niż tego w mieście. Grali też w karty i gry planszowe, czytali książki, rozwiązywali krzyżówki i… robili zdjęcia – mnóstwo zdjęć! Chcieli uwiecznić ten czas - czas szczęścia, beztroski, radości i miłości.
Edzia czuła się nadzwyczaj dobrze. Cudownie żyło jej się ze świadomością tego, iż w jej brzuchu, tuż pod samym sercem, rozwijała się malutka Istotka, która miała już cała cztery miesiące i z każdym kolejnym dniem niewątpliwie przybierała na wadze.
Każdego wieczora Bartmanowie siedzieli przytuleni do siebie na drewnianej ławce w ogrodzie, wpatrywali się w piękną tarczę zachodzącego słońca, które przybierało niemal całą gamę barw – od jasnożółtego aż po ognistą czerwień.
- To nieprawda, że słońce jest wszędzie takie samo – wyszeptała Edi.
- Co masz na myśli?
- No, bo zobacz, Miśku, w Warszawie nie ma ono takiego uroku, a tutaj, zobacz – wskazała dłonią – aż nie można oderwać od niego wzroku.
- Ładnie tu, prawda?
- To mało powiedziane! Nigdy w życiu nie byłam w piękniejszym miejscu! – oparła się wygodnie o tors męża, zamknęła oczy i zaczęła wyliczać - Cisza, spokój, dużo zieleni, prawdziwe oraz zdrowe owoce i warzywa, świeże powietrze i ten nieziemski zapach siana…
- Cieszę się, że Ci się tu podoba, Kochanie. – uśmiechnął się zawadiacko i pogładził swą Ukochaną po włosach.
- A może… - odwróciła się energicznie, będąc teraz twarzą w twarz z siatkarzem. – Może przeprowadzilibyśmy się tutaj?
- Chciałabyś?
- Bardzo. To miejsce jest jakieś magiczne…
- A wiesz dlaczego? – spojrzała na niego zaskoczona.
- Bo Ty tutaj jesteś. – odparł i ucałował Edi w policzek, po czym pogładził dłonią jej lekko zaokrąglony brzuszek.
- Zibi?
- Mhm?
- Muszę Ci powiedzieć, że jestem najszczęśliwszą kobietą na Ziemi!
- Wiem, ja też, Kochanie, ja też...
- Jesteś kobietą?! – wzięła go pod włos i zapytała ironicznie.
- Nie, no, nie to miałem na myśli przecież! Jestem mężczyzną, i to w dodatku stuprocentowym! – zapewniał dumnie.
- I w dodatku moim. – podsumowała Edzia i zbliżyła swoje usta do ust Zbyszka, łącząc je w pocałunku. A pocałunek to wszystko. Pocałunek to prawda. Bez nadmiernych wprawek stylistycznych, bez przesadnie zawiłych wygibasów i karkołomnych ewolucji. Naturalny, i przez to najpiękniejszy.

Wielkie marzenia stają się dzisiaj realne,
więc spójrz na mnie i tą szansę.
Jesteś świadkiem mojej chwili, widzisz?

***
Ufff, mamy lipiec! :) Ależ przyjemnie pisało mi się ten rozdział wraz z rozbrzmiewającą w głośnikach Sią, że chyba zbyt się rozpisałam... :)
Przepraszam za kolejną  przerwę w publikacji, ale ostatnio czas mnie niestety nie rozpieszcza, nad czym strasznie ubolewam... :(
W związku z tym, iż niebawem Święta, chciałabym Wam życzyć wszystkiego dobrego na ten czas Bożego Narodzenia; przede wszystkim dużo radości, zdrowia i ciepłej, rodzinnej atmosfery przy Wigilijnym stole, a tym, które były grzeczne - wora prezentów! :) Wesołych Świąt! :*

Ściskam :*
Patex. 

24 listopada 2014

CZERWIEC.



 

Od zaskakującej diagnozy lekarza minęły już prawie cztery tygodnie, a Edyta i Zbigniew nadal nie mogli uwierzyć w to, że zostaną rodzicami; że będą mieli w swoim mieszkaniu malutką Dzidzię, która swym istnieniem rozjaśni im cały ponury świat i sprawi, że poczują się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Zresztą, już byli szczęśliwi.
Nie wiedzieli jednak, co lub kto za tym stoi – los, fortuna, Bóg, czy może zwykły przypadek? Nie wiedzieli, kto sprawił im taką Niespodziankę, ale dzięki temu posiadali się z radości spełnionego marzenia. Mimo, że brzuszek Edi stał się lekko wypukły, nikomu jeszcze o tym nie powiedzieli – nawet swoim rodzicom i rodzeństwu. Nie chcieli wzbudzać przedwczesnej sensacji, bo wiadomo jak to bywa z tymi przyszłymi babciami i dziadkami. Nie chcieli też robić szumu, bo mimo całej sympatii do swoich teściów, wiedzieli na czym się to skończy – że trzeba zadzwonić do wujka Heńka, Gieńka, cioci Zdzisi i Krysi oraz stu innych osób, aż w końcu zostanie o tym poinformowana cała Warszawa. Nie, nie tak sobie to wyobrażali. Chcieli najpierw w samotności nacieszyć się tym faktem, a poza tym – przy problemach Bartmanowej – nie chcieli zapeszać. Dla nich to nie było tylko dziecko. To był Cud, najpiękniejszy na świecie Cud.

Zbyszek chciał zrezygnować z występowania w reprezentacji podczas turnieju Ligi Światowej, na rzecz dwudziestoczterogodzinnego przebywania ze swoją małżonką i sprawowania nad nią pieczy, jednak ona odmówiła. Kazała mu spełniać się zawodowo i wykonywać swoją pracę najlepiej jak potrafi. Wielokrotnie powtarzała mu, że przecież nie jest chora ani tym bardziej konająca, by siedział przy niej non stop i trzymał za rękę. Ona po prostu była w ciąży. Owszem, doceniała chęci Zbyszka, ale uznała, że skoro czuje się dobrze i z Dzieciątkiem nic się nie dzieje, absolutnie nie było takiej potrzeby, by ją pilnował. Cóż miał więc zrobić? Wrócił do Łodzi z warunkowej „przepustki”, jaką otrzymał od trenera i brał czynny udział w treningach przygotowujących do kolejnej batalii z Brazylią. Nie było jednak dnia, żeby nie wydzwaniał do żony po sto razy i nie kontrolował jej stanu zdrowia. W sumie nie ma się czemu dziwić, martwił się o nią. O nią i o dziecko.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że umawiali się, by na razie nikomu o tym nie mówić, ale byłby stokroć spokojniejszy, gdyby jednak ktoś o tym wiedział, tak w razie „W”. Machinalnie wyjął z kieszeni spodni telefon, wybrał ciąg dziewięciu cyfr, które znał już na pamięć i wykonał połączenie.
- Cześć synku! Stęskniłeś się już za mną? Co słychać? – usłyszał po drugiej stronie głos rodzicielki.
- Cześć Mamo. Co słychać? Ciągle to samo: hala, siłownia, hotel  i tak w kółko, aż do znudzenia.
- Chyba chciałeś powiedzieć: aż do weekendu! Przecież Canarhinios nie dadzą za wygraną!
- Tak, tak, w weekend będzie na pewno dużo emocji… - odpowiedział bez większego przekonania.
- Zibi, co się dzieje? Wyczuwam w Twoim głosie niepokój! Stało się coś?
- Wiem, że Edi mnie za to zabije, ale czy mogę mieć do Ciebie prośbę?

*
Tego dnia Edyta miała umówioną wizytę u ginekologa i już od samego rana kombinowała jak ma się wykręcić ze wspólnych zakupów z mamą Zbyszka. Przez ostatni tydzień codziennie albo ją odwiedzała, albo przynosiła pieczywo i warzywka na śniadanie, albo wyciągała na spacery albo zapraszała na kolację do siebie i Leona. Z trudem udawało jej się ukrywać i udawać nieprzyjemne ataki mdłości czy niekontrolowane zawroty głowy podczas wykonywania energicznych ruchów. Bardzo lubiła swoją teściową, ale zupełnie nie rozumiała, dlaczego ta ją tak kontroluje i sprawdza na każdym kroku; bo - owszem – można troszczyć się o swoją synową, ale chyba są pewne granice. Zaczynało już ją to irytować i przy najbliższej okazji chciała delikatnie zwrócić jej na to uwagę, tylko nie wiedziała jakiej reakcji ze strony Jadwigi mogłaby się spodziewać…
Zakupów niestety nie udało się ani przełożyć na późniejszą godzinę, ani tym bardziej odwołać, co bardzo zdziwiło Edi, bo zwykle żona Leona jest elastyczna i bezproblemowa w tego typu sprawach. Nie miała wyjścia, musiała więc iść. Spotkały się przed wejściem do Galerii Mokotów, pobuszowały trochę po butikach – w sumie nie kupując żadnej konkretnej rzeczy, a na sam koniec wybrały się na przysłowiową kawę.
- Dzień dobry, co dla Pań? – zapytała kelnerka, która w mig pojawiła się przy ich stoliku.
- Latte i szarlotka razy dwa. – odpowiedziała pospiesznie Jadzia.
- Dobrze, dziękuję, zaraz podam.
- Przepraszam, jedna latte. Dla mnie sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy. I dwie porcje szarlotki. I jeszcze sałatkę grecką! – dodała Edyta, gdy obsługująca je dziewczyna oddalała się do baru.
- Niezła mieszanka. – uśmiechnęła się pod nosem mama Zbigniewa. - Od kiedy to masz wstręt do kawy, co?
 - Ostatnimi czasy jakoś nie mam ochoty na ten szatański napój, a poza tym wolę dostarczać do organizmu witaminy niż wyposażać go w szkodliwe toksyny zawarte w kawie. W ogóle to przeszłam na dietę i, przepraszam Cię mamo, ale muszę już iść, bo za godzinę mam wizytę u dietetyka… - wyrzuciła z siebie z prędkością karabinu maszynowego i zaczęła szykować się do wyjścia. Chciała przecież powiedzieć Jadwidze, że zostanie babcią, ale jeszcze nie teraz.
- Edytko… - Bartmanowa chwyciła synową za rękę i spokojnym gestem prosiła, by jeszcze została. – Edytko, ja wszystko wiem… Wiem, że jesteś w ciąży, Zbyszek mi powiedział.
- A to papla! Mieliśmy umowę!
- Nie gniewaj się na niego, on się najzwyczajniej w świecie o Ciebie martwi i poprosił mnie o pomoc. Dlatego kontrolowałam Cię codziennie jak taki komandor. – zaśmiała się na samą myśl o wspomnieniu tej tajnej konspiracji z synem.
- Niech no tylko się pojawi w domu, to dostanie po uszach. – mimo początkowej złości, jaka wstąpiła w Edzię z powodu niedotrzymania obietnicy przez męża, uśmiechnęła się do jego matki sympatycznie.
- Edith, tak się cieszę! Będę babcią! – brązowowłosa wstała i uściskała swoją synową najserdeczniej jak tylko potrafiła. - Zobaczysz, wszystko się ułoży!
- Mam taką nadzieję…
- Aha, i możesz być spokojna, nikomu nie powiem.
- Dziękuję, mamo.
- Drobiazg, Skarbie. To co, zjemy i idziemy do tego Twojego dietetyka na USG mojego wnuka? – teściowa znów ją zaskoczyła tym pytaniem, ale chwilę później obie zaniosły się gardłowym śmiechem, wprawiając w zdziwienie wszystkich klientów kafejki.


***
 Fajnie jest mieć taką teściową, nie? ;)

PS. O ile pisanie rozdziału idzie mi stosunkowo łatwo i szybko, tak wybieranie piosenki zabiera mi trzy razy więcej czasu, bo nigdy nie mogę się zdecydować, co wybrać...Ale ta chyba pasuje najbardziej... ;)

Do następnego! :* 

17 listopada 2014

MAJ.



 

Pięknie pachnące bzy, rozkwitające różowe piwonie, czerwone i żółte tulipany, a także liczne klomby nieziemskich fiołków – to wszystko tworzyło idealną całość w jednym z warszawskich parków, który był ulubionym parkiem Edyty.
Tego dnia czuła się doskonale i z radością wędrowała do oddalonego o kilka przecznic kiosku, by kupić najnowszy numer „Przeglądu Sportowego”, w którym to miały być przedstawione sylwetki wszystkich zawodników kadry, biorącej udział w Turnieju Eliminacyjnym do przyszłorocznych Mistrzostw Europy. Podeszła do okienka i poprosiła o jeden egzemplarz. Wśród graczy był również jej mąż, Zbigniew Bartman. Czy rozpierała ją z tego powodu duma? Na pewno. W końcu nie każdego może spotkać zaszczyt reprezentowania swojego kraju i przyodziania trykotu z orłem na piersi. Wiedziała, że dla Zibiego to bardzo ważna sprawa, że występowanie w drużynie narodowej to wielki honor i że był gotów zrobić wszystko – tak samo jak i dla niej.
Wracała do domu, dzierżąc w dłoni rozłożoną gazetę i podśpiewując sobie pod nosem stare, o dziwo, włoskie melodie, których nasłuchała się przez ostatnich kilka miesięcy mieszkając w Italii. Sama nie wiedziała, dlaczego jest w tak dobrym nastroju, bo przecież od momentu wyjazdu Zbyszka na zgrupowanie, praktycznie miała go w kratkę. Dziś jednak buzowały w niej liczne endorfiny szczęścia, a uśmiech ani myślał schodzić z jej malinowych, kształtnych ust. I kiedy tak przemierzała ulice Stolicy, nagle zatrzymała się przed gabinetem ginekologicznym. Nigdy wcześniej nie zwróciła na niego uwagi, a może po prostu nie istniał przed jej przeprowadzką do Włoch? Nie wiedziała, ale pod wpływem impulsu nacisnęła klamkę i weszła do środka…

- Pani Bartman… - zaczął niepewnie podczas wykonywania badania USG.
- Doktorze, jestem już przygotowana  na wszystko. Proszę powiedzieć, co mi jest.
- Po tym, co mi Pani opowiedziała, nie wiem, jak to możliwe… - dukał, a ona zaczynała się już denerwować, czekając na śmiertelny wyrok.
- Proszę być ze mną szczerym. Czy to rak?
- Nie. Ciąża.
- Słucham?! – poderwała się energicznie na fotelu.
- Będzie Pani mamą.
- Ale… jak to jest możliwe…? Przecież… - niedowierzała, patrząc w ekranik jak zahipnotyzowana. Rzeczywiście, była tam malutka fasolka. Jej fasolka.
- Płód rozwija się prawidłowo. – dodał medyk.
- Który… Który to tydzień? – zapytała, przełykając nerwowo ślinę.
- Ósmy. Wygląda na to, że będzie Pani miała z mężem prezent pod choinkę od Świętego Mikołaja. – uśmiechnął się serdecznie i podał jej kawałek białego papieru, by wytarła nim pozostawiony na brzuchu żel. – Kolejna wizyta za miesiąc. Gratuluję i życzę wszystkiego dobrego!
- Dziękuję – odpowiedziała, trwając w dalszym ciągu w letargu.

Tuż po zakończonym pierwszym pojedynku kwalifikacyjnym z Łotwą, który – swoją drogą – polska drużyna wygrała bez straty seta, Edyta zadzwoniła do swojego małżonka. Chciała podzielić się z nim radosną nowiną, choć tak naprawdę sama jeszcze była w niemałym szoku.
- Cześć Kochanie! Jak Ci się podobał mecz w naszym wykonaniu? – przywitał się ze swą Ukochaną radośnie, co można było wyczuć w głosie.
- Zibi, wierzysz w cuda?
- Skąd to pytanie?
- Wierzysz, czy nie?
- Nie wiem…
- To lepiej zacznij.
- Edi, nic nie rozumiem. Stało się coś?
- Jestem w ciąży.
- Dobra, fajnie, ale nadal nie wiem, o co chodzi… Zaraz… co Ty powiedziałaś?
- Będziesz tatą.


***

"I wtedy przyszedł maj,
zamieszkał w moim sercu..." :)

10 listopada 2014

KWIECIEŃ

 

Życie Bartmanów powoli nabierało kolorów, których w ostatnim czasie było zdecydowanie za mało. Edi oswoiła się z myślą, że nigdy nie będzie mamą – taką z prawdziwego zdarzenia, bo gdzieś tam w głowie krążyły już jej myśli związane z adopcją. Poza tym, wróciła do pracy; i może nie było jej łatwo znów wdrożyć się w ten szaleńczy, korporacyjny rytm, to jednak ona stawiła czoła wyzwaniu i ponownie rozpoczęła pracę na wysokich obrotach. A wszystko dzięki Zbyszkowi. Tak, to on ją do tego namówił. Wytłumaczył jej, że nieustannym siedzeniem w czterech ścianach wcale by sobie nie pomogła, a wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej zamknęłaby się i odcięła od całego świata. Początkowo, oczywiście, stawiała opory, ale jej małżonek ma w posiadaniu tak niesamowity dar przekonywania, że po prostu nie pozostawiał jej wyboru. Cieszył się, że ta depresja przemija, że wszystko będzie tak, jak kiedyś. No, może niezupełnie…
Twardy, odważny i silny psychicznie Zbyszek – właśnie tak malują go media – i właśnie tak wyglądał w momencie małżeńskiego kryzysu i nieszczęścia. 
W głębi duszy był jednak bezbronny i bezsilny. Nie radził sobie z niczym. Przy żonie musiał jednak udawać. Musiał pokazać jej, że ma w nim stuprocentowe wsparcie, że jest dla niej ostoją i obrońcą przed całym złym światem. Po prostu musiał. Musiał, a może chciał?
Kiedy Edyta oddawała się objęciom Morfeusza, on ronił łzy w poduszkę. Po głowie krążyły mu różne myśli. Jak mantrę powtarzał wciąż to samo słowo: „Dlaczego?”. Zawsze twierdził, że w życiu spotkało go wszystko, co najlepsze – własny dom, wspaniała i kochająca żona, pasjonująca praca, przyjaciele i pies u boku. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko potomka. 
Oczami wyobraźni widział, jak bierze tę mała istotkę na ręce; jak dumnie prowadzi wózek po parkowych alejkach wzbudzając zainteresowanie i podziw przechodniów; jak usłyszy wypowiedziane pierwsze słowo; jak zobaczy pierwszy ząbek; jak uczy swoje Maleństwo stawiać pierwsze kroki; jak odprowadza je do przedszkola, zabiera na mecze siatkówki i chodzi na szkolne przedstawienia i wywiadówki. Wiadomo, że w związku z jego pracą nie wszystko z powyższej „listy” byłoby do zrealizowania w stu procentach, ale on chciał spełnić się należycie w roli ojca i mimo utrudnionych warunków, brać czynny udział w życiu swojego dziecka. Już nawet miał wybrane imiona dla chłopca i dziewczynki, ale jakoś nigdy nie zdobył się na odwagę, by poruszyć ten temat z Edi. Nie chciał na nią naciskać, ani drążyć tego samego tematu w nieskończoność. Teraz tej kwestii już prawdopodobnie nie poruszy. W ogóle. 
Bardzo to wszystko przeżywał, jednak tylko wewnętrznie. Musiał przecież być twardy przy zapłakanej i załamanej Edzi. 
I był.

*

Pallavolo Modena zakończyła rozgrywki we włoskiej Serie A na piątym miejscu, mimo iż dobrnęła do półfinałów z Maceratą, które – swoją drogą – były na bardzo wyrównanym poziomie, ale to niestety drużyna Bartosza Kurka okazała się być troszeczkę lepsza i miała ciut więcej szczęścia. 
Teraz przyszedł czas na pakowanie walizek i powrót do Polski, ponieważ lada dzień Zbyszek musiał stawić się na zgrupowaniu kadry w Spale, gdzie miały się rozpocząć przygotowania do sezonu reprezentacyjnego. Pomimo wszelkich spekulacji i różnorakich wypowiedzi ekspertów i  „specjalistów”, Bartman znalazł się w składzie i z ogromną radością przyjął tę wiadomość od nowego trenera.
Z kolei kondycja psychiczna Edyty poprawiała się z dnia na dzień i brakowało już naprawdę niewiele, by znów była tą samą kobietą, co kilka tygodni temu. Z każdą chwilą była bardziej radosna, pogodna i uśmiechnięta. Nie chciała, by jej mąż stracił sezon w kadrze narodowej i wiecznie przesiadywał u jej boku trzymając ją za rękę, gdy wówczas powinien wychodzić na parkiet, zdobywać punkty, walczyć o najwyższe cele i wspierać się wzajemnie z chłopakami z drużyny. Już i tak dużo ominęło go w Modenie – bądź, co bądź - z jej powodu. Nie mogła pozwolić na to, by sytuacja się powtórzyła, by jej problemy odbijały się na jego pracy, bo już i bez tego miała ogromne wyrzuty sumienia. Owszem, była mu wdzięczna za to, co dla niej zrobił i jak bardzo poświęcił swoją karierę sportową, bo w momentach zwątpienia i bezradności, zawsze tulił ją w ramionach i powtarzał swym kojącym głosem: „ To Ty jesteś dla mnie najważniejsza i cokolwiek by się nie działo, zawsze będę przy Tobie.”  
 I był. 

***
Witajcie!
Przepraszam za dwutygodniową obsuwę, ale nie za bardzo miałam czas, a później chęci na przepisywanie rozdziału, z którego i tak nie jestem jakoś zadowolona... Teraz będzie już regularnie... 
Jeśli ktoś znajdzie magiczną receptę na to, by poprawić mój nastrój - będę wdzięczna.
PS. Kocham ten utwór! <3