21
marca. Pierwszy dzień wiosny, ale tylko tej kalendarzowej, bo przecież we
Włoszech wiosna trwa praktycznie przez cały rok i w związku z tym, tamtejsi mieszkańcy
nie przywiązują do tego takiej uwagi jak Polacy. Dla Edyty i Zbyszka - gdziekolwiek wówczas by nie byli - data ta,
zawsze będzie się kojarzyła z rozpoczęciem nowej pory roku, z pojawiającymi się pąkami drzew, z coraz bardziej głośnym i radosnym trelem ptaków,
z wszelkimi nowalijkami, i wreszcie - z porządkami. Jednak nie z tymi w mieszkaniu,
garażu czy ogródku. Nie. Z porządkami w ich życiu.
Czy
w zaistniałej sytuacji, jaka ich spotkała, będą umieli cieszyć się wiosną tak,
jak poprzednimi laty?
Opatulona
cienkim pledem Edzia, siedziała na tarasowej ławce, wpatrując się w martwy i
odległy punkt przed sobą. Wyraz jej twarzy pozostawał niezmienny od kilku
tygodni i w ogóle nie zanosiło się na to, by w najbliższym czasie uległ zmianie. Stojąca
na stoliku kawa już dawno wystygła, a kruche ciasteczka z talerzyka zjadł
niepostrzeżenie pies sąsiadów, który przechadzał się po ich ogrodzie. Lubiła
go. Lubiła tego dużego, biszkoptowego labradora imieniem Diego, którym
zajmowała się od czasu do czasu, gdy Państwo De Luca wyjeżdżali w sprawach
służbowych. Rozumiała się z nim bez słów, mimo iż byli dla siebie całkowicie
obcy – i właśnie to zadziwiało wszystkich tych, którzy byli świadkami radosnej reakcji
czworonoga na widok swojej opiekunki. Zwykle bawiła się z nim, biegała po
ogrodzie, chodziła na spacery po osiedlu i okolicznym parku - ale nie dziś.
Dziś była nieobecna, co od razu – dosłownie - wyczuł jej pies. Wiedział, że coś
się stało, bo inaczej hasałby teraz w pogoni za ringiem albo kością. Nie prosząc
nawet o jakiekolwiek pieszczoty czy zabawy, zbliżył się do ławki, spojrzał
smutnym wzrokiem na kobietę i wskoczył na wolne miejsce obok niej, kładąc swój
pyszczek na jej kolanach.
Zbyszek
wrócił właśnie z popołudniowego treningu. Widok, jaki zastał po przekroczeniu
progu mieszkania, nie napawał go optymizmem – wręcz przeciwnie. I wcale nie
chodziło o to, że w kuchni piętrzyło się od nieumytych naczyń, że lodówka
świeciła pustkami, że worki ze śmieciami zalegały w przedpokoju, i że w
łazience leżała sterta brudnych ciuchów do prania. Nie. Tu chodziło o stan
psychiczny i fizyczny jego małżonki. Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej bał
się o nią i o jej zdrowie. Nie da się jednak ukryć tego, że jego osobiście
też to wszystko bardzo dotknęło, ale nie poddawał się - i co ciekawsze – nie wierzył
w tezę, jaką postawił im lekarz. Mówili, że postradał zmysły, że jest szalony i
niepoważny, podważając opinię jednego z najlepszych włoskich profesorów. Nic bardziej
mylnego. Siatkarz wyznawał bowiem w swoim życiu jedną, istotną zasadę: „Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą.” I
on walczył – cały czas. Wyszedł na taras, przykucnął obok wiklinowego mebla i pogłaskał
Diego po łebku, jakby w podzięce za dotrzymywanie towarzystwa Edycie, a następnie ucałował żonę w policzek.
-
Zbyszku, zrozumiem, jeśli będziesz chciał ode mnie odejść.
-
Słucham? Co Ty za bzdury wygadujesz?!
-
Zawsze chciałeś mieć syna… Ja niestety nigdy Ci go nie dam…
-
Kochanie, ja wiem, że ta wiadomość spadła na nas jak grom z jasnego nieba, ale to
nie oznacza, że przestałem Cię kochać! Wciąż
Cię podziwiam i daję Ci całą swoją miłość. I nawet jeśli Niebiosa się wzburzą, nie zrezygnuję z Nas.
A
ona? Ona przytuliła się do niego, chowając swą twarz w zagłębieniu Zbyszkowego obojczyka, które tak bardzo lubiła. Atakujący nie mógł już dłużej patrzeć na
to, jak Edyta katuje się i umartwia, dlatego czym prędzej zabrał ją na długi
spacer ulicami Modeny, który zakończyli w swojej ulubionej restauracji. Co prawda
Bartmanowa dzióbnęła zaledwie kilka razy widelcem w potrawie na talerzu,
ale trzeba przyznać, że jej nastrój uległ lekkiej poprawie. Może dlatego, że
akurat dziś odczuwała nieustającą potrzebę odreagowania wydarzeń minionych
tygodni w zawartości butelki czerwonego trunku? Być może. Tym bardziej, że
Edzia nigdy nie potrzebowała dużo czasu, by alkoholowe procenty uderzyły jej do
głowy. Tego wieczoru wystarczyły trzy lampki wina, by rozwiązał jej się język,
a i humor powrócił na swoje dawne miejsce. Weseli, radośni, roześmiani – tacy wrócili o północy do swojego
przytulnego, małżeńskiego gniazdka, mieszczącego się na obrzeżach miasta.
-
Zibi…? – odezwała się, spoglądając na niego uwodzicielsko, gdy ten schylił się,
by pomóc jej zdjąć buty.
-
Mhm?
-
Kochaj się ze mną.
***
Może jednak nie wszystko stracone? Jak myślicie? ;)